sobota, 29 sierpnia 2009

jak się coś zaczyna, to... wypadałoby skończyć?

Wszelkie opóźnienia w publikowaniu postów usprawiedliwiam kompletnym brakiem czasu i wszechobecnym kryzysem :D

Moje ostatnie dni w Apple Model Agency..

Za dnia zwiedzanie na przyśpieszonych obrotach z Anną;* tuk-tukiem. Odkryłyśmy, co chciał od
nas tuk-tukarz ostatnim razem (wzięłyśmy go za psychicznie chorego, frustrata...bo dziwnie
machał rękami jak nie wiedziałyśmy co mówi)..otóż przewiózł nas prawie za darmo z
przystankami na zwiedzanie poszczególnych świątyń (czekał sobie po pól godziny na nas!) w
zamian za....kupony na benzynę od właścicieli sklepów, w których oglądałyśmy sobie "Thai fashion!:D". Cóż za poświęcenie dla dwóch kobiet.. nieprawdaż?

Trochę zdjęć z Wat Phra Kaeo & Grand Palace i Wat Saket:




Szmaragdowy Budda;-)













Nie zapomnę powrotu bangkokowym autobusem. Do którego wbiegłyśmy (bynajmniej nie na
przystanku-przecież drzwi toto i tak nie ma) po wymijaniu 3 pasów samochodów na ruchliwej
ulicy...i cóż. Naszego wyczynu nawet nikt nie zauważył! ;D

Kilka słów więcej o tajskiej komunikacji.
Autobusy jeżdzą zawsze 2 o tych samych numerach. Pierwszy dla biedoty skrajnej (ten właśnie
nasz ulubiony - bez drzwi i okien, z wentylarorami zawieszonymi u sufitu i silnikiem "w
środku", z 'panem lub panią kasownik' - w stroju a'la strażnik więzienny z metalową puszką w
ręce, którą potrząsał/a chodząc w tę i z powrotem po autobusie), drugi - jadący za nim - dla
biedoty mniej skrajnej (taki z klimą i drzwiami, ale kasownik też uczłowieczony, a bilety dwa razy droższe - no...i nie wyskakujesz kiedy chcesz:D).

Najtańszy transport, o czym często mówią w mediach, to transport rzeczny. Przepłynięcie na
drugi brzeg kosztuje ok. 20 groszy! Chao Phraya to niestety nie Wisła. Przeciętnemu europejczykowi wystarczyłoby wpaść do niej raz...I lepiej żeby się wtedy nawet nie próbował
ratować, bo może może mu wyrosnąć trzecia czy...czwarta ręka, wystapić mutacja wątroby albo
skośne oko na czole.


Tak dostałyśmy się do Wat Arun... a wcześniej błądziłyśmy po przedmieściach Bkk'u, co
bezpieczne, swoją drogą, było średnio.



Pożegnanie w agencji...
Tu Tajowie, a konkretnie Tajki znów zrobiły na mnie wrażenie. Zwłaszcza Nan w słodkich
różowych kapciuszkach:) Zrzuciły się na moje ostatnie 3 dni pobytu w Tajlandii..(wtajemniczeni wiedzą ocb.) Nie żebym Nan widziała wcześniej 2 razy w życiu. Pierwszy raz spotkałam się z taką hojnością. Miłe. Tak jak owacje na stojąco po skonczeniu sesji;)
I booker Rob pytający o 11 wieczór "How was your day? How do you feel Kate..oh..sorry I'll call you back, I'm playing a game, I need to stop it first":D





To dniami, a nocami...

Piżamowe wycieczki do seven-eleven..


..i przejażdżki ukochanymi różowymi (i nie tylko) taksówkami..
"- Hello...Sir.. can we all go by your taxi...7 people...
- Eymmm...ayyyoo....uu...yy...traffic. big traffic..go by Mrt..
- But we know there's no traffic now. Can we go?
- Yyyaaiii...yymmhmm....okeyy... highway?
- Yyyy....is it safe?
- Don't worry! No police, no police! Huahahah. Ok. Highwayyy!"

:D

Poza tym oczywiście w Koy.





"- Collinsss....I'm leaving in 2 hours!
- WHAT?! What time is your flight...?
- 5 o'clock
- Wait a minute...it's midnight already. And...you're dancing with Bailey...good girl. :D"
;-)


Wrzucam jeszcze Kate G. w POOYING Magazine i kończę. To by było na tyle. AŻ tyle. W celu
uzyskania większej ilości informacji - szukać mnie w Krakowie.

Kopnkhaaa za uwagę.
;D



poniedziałek, 6 lipca 2009

Me llaman el desaparecido...


Ostatnie dni upłynęły pod znakiem Koi’a.

Knajpa o tyle dobra, że pełna modelek tych ‘si’ i tych pseudo… ale te ‘si’ dostają free tickety na różne przysmaki…:)

Ciesząc się polskim towarzystwem, bawiliśmy się w robienie głupich i mniej głupich min do aparatu, jak na model(k)i przystało. Nie będę się rozpisywać na temat tych imprez, dodam tylko, że Polacy nie lubią pozostawać niezauważeni ;p











Nie obyło się bez niespodzianek. Deja Vu? Nie, to tylko Miszel A. Nie spotkam go w tym roku we Włoszech, to w Bangkoku. WHY NOT?! Oczywiście podążał za nim z kamerą jego wierny giermek Eddie. Niektórzy pamiętają zapewne historię sardyńskiej schadzki na schodach ( Leo, remember, hide from Eddie!!:D)



A to Lady Boy vel.cat eye. Dość, że mi się do kumpeli zalecał(a?), to z jakim typem osobowości mamy do czynienia zorientowałam się – cholera – stanowczo nie w porę:D


JESTEM TU JUŻ 2 TYGONIE!! ;o

Czuje, że tu mieszkam. Tak jakby miało tak zostać…to chyba dobrze..

Aha. Na koniec jeszcze jeden ‘news’, o którym wcześniej zapomniałam…

Jedna z naszych bookerek nazywa się... Ping-Pong!

Bez kitu! :D

Jak to skomentowała Sveta:

„…and it’s a big joke” ;]



piątek, 3 lipca 2009

Lumphiniiii



Przepięknie, magicznie i tropikalnie.

I nie jest to reklama hotelu na zadanie z marketingu ;)

Radości końca nie widać. Radości związanej z możliwością używania rodzimego naszego języka i..zdanych matur. Właśnie, zdanych! UFFF.
Skończyło się to randez-vous z Johnnym Walkerem i..

no właśnie...

..czy tak wygląda życie po maturze?!

Photostory cz. I


























cz. II, czyli ex-maturzystka na placu zabaw.




















Do pracy, rodacy...
:P